Alfred tego dnia postanowił skorzystać z pogody i zająć się czymś, co udowodniłoby Anglii (nawet jeśli Kirkland zobaczyłby go tylko przypadkiem), że nie wyszedł z formy. Przy okazji poszukiwania sportowego stroju pierwszym, na co się natknął, była piłka do kosza. Właściwie musiał zrobić w swoim pokoju porządek, i tak za długo się do tego zabierał, bo, jak widać, nawet podstępne piłki tylko czekały, aby rzucić mu się pod nogi i utrudnić życie.
Kiedy zapakował torbę i zarzucił ją sobie na ramię, od razu skierował się na boisko, na które chodził dość często w wolnych chwilach. Cieszył się na ten "trening", jeśli mógł tak to nazwać. Uczucie, jakie zawsze towarzyszyło mu po zakończonych ćwiczeniach było wręcz nie do opisania.
Na miejscu zaczął od krótkiej rozgrzewki - nie chciał przecież sobie zaszkodzić, jak by to wyglądało? On, zapalony sportowiec, miałby pozwolić sobie na kontuzję z braku chęci na rozgrzewkę? Anglia miałby niezły ubaw, przeszło mu przez myśl, ale postanowił więcej nie zawracać sobie głowy Arthurem i całkowicie skupić się na ćwiczeniu. Boiskowy tartan był idealny - zdawał się dopasowywać do każdego kroku, znacznie ułatwiając Ameryce lekki trucht. Alfred ostatecznie wyciągnął z torby piłkę i już miał podejść do jednego z dwóch koszy, kiedy coś, czy raczej ktoś zwrócił jego uwagę. Kilka nastolatek stało przy ogrodzeniu boiska i z cichym chichotem dyskretnie pokazywało na coś za jego plecami.
Odwrócił się i zobaczył Hiszpanię na samym środku placu. Ameryka chwilę zastanawiał się co zrobić - podejść i spróbować porozmawiać albo nawet zaproponować wspólną grę, czy zostawić Latynosa w spokoju i zająć się realizacją prywatnego treningu? Zdecydował, że niczego i tak w sumie nie ryzykował, więc, odbijając piłkę co kilka kroków, zbliżył się do Antonia.
- Ładna pogoda, nie? W sam raz na przyjście tutaj - zaczął wesoło.